Dziś Hanuszka kończy 7 miesięcy. Potrafi już wiele. Łącznie z pluciem na odległość;) Ale dziś chciałam napisać nie o jej umiejętnościach, ale o tym jak się rodziła. Dla niej i dla mnie, bym mogła wracać do tej chwili. Z czasem przecież wspomnienia gdzieś się zacierają...
A było to tak...
Tydzień przed wyznaczonym terminem porodu kładziemy się jak zwykle z mężem około północy. Wcześniej rozważałam jeszcze zjedzenie czegoś małego, bo zaczynałam głodnieć. Ostatecznie stwierdziłam, że idę spać, bo jest za późno na jedzenie.
Obudziłam się około 1:30, a raczej obudził mnie ból. Od jakiegoś tygodnia męczyły mnie bóle przepowiadające, ale ten ból był inny. Obudziłam męża, poszłam pod prysznic o 1:40 mówiąc ślubnemu, że jak po prysznicu nie przejdzie to jedziemy na porodówkę. Skurcze miałam co 5 minut. Po prysznicu nie przeszło....
Po krótkim namyśle mąż stwierdził – „jedziemy”. Wstał, ubrał się i czeka. Czeka....Czeka...Czeka...A ja wciąż w piżamie wiję się już co 4 minuty i mówię mu, że nie ma po co, bo pewnie zaraz przejdzie, a mnie wyślą „do poczekalni” na drugie piętro...Usłyszałam: „Jak już się ubrałem to pojedziemy”. Wyjścia nie miałam. Musiałam się jakoś ubrać i wyjść z domu. Mąż oczywiście gotowy: w ręce trzymał moją torbę, a przez ramię przewieszony miał aparat. Taki był przejęty, że musiałam mu uświadomić, między jednym a drugim skurczem, że aparat nie przyda się, za to torba z rzeczami dziecka tak. Długo szukał torby, która leżała w dziecięcym łóżeczku...
Jedziemy. Wysyłam przygotowanego smsa „Zaczęło się” do wszystkich. Dzwonie do mamy i dyszę w telefon, że chyba rodzę i że boli, ale daje radę. Przyjeżdżamy pod szpital, mąż przejęty stwierdził, że w samochodzie nie ma mojej torby, bo TA torba, to jest JEGO torba, a nie moja. W związku z czym między kolejnymi skurczami musiałam mu tłumaczyć przez zaciśnięte zęby, żeby wziął z samochodu torbę, w której są moje rzeczy do porodu. Zajarzył...
Na porodówce okazało się, że jadę na salę z 4- ro centymetrowym rozwarciem. Do końca nie wierzyłam, że urodzę. Byłam pewna, że wraz z wejściem na salę, akcja się zatrzyma. Pożegnaliśmy się z mężem – dalej musiałam iść sama.
Po kilku godzinach skurczy, bujania się na piłce, leżenia i stękania, biegania do toalety zawołałam siostrę:
-Muszę do toalety
- Momencik, sprawdzę rozwarcie. (Sprawdza...) O! Kochana. Nigdzie nie pójdziesz. Rozwarcie masz na 8 cm. Jeszcze chwila i będziesz rodziła.
- Co?
-No a co myślałaś? Chyba po to przyszłaś?
- No chyba..
Po jakimś czasie, nie wiem jakim....
- Siostro! Wody mi odeszły...
- (Sprawdza..) To nie wody...
- Przepraszam...
- Kochana, ja tu gorsze rzeczy widziałam...
Po jakimś czasie....
-Siostro! Albo mi wody odeszły, albo znów się zlałam...
-(Sprawdza...)To nie wody...
Po kolejnej chwili na sali zrobiło się tłoczno. Doszły inne położne, a ja już nie miałam siły walczyć z bólami partymi i powstrzymywać parcia. Jedna z położnych podeszła do mnie, pogłaskała mnie po głowie i mówi:
- No, już rozwarcie jest na 10 centymetrów, zaraz pani urodzi.
Mówiąc to, ma zupełnie spokojny głos i pełna życzliwości twarz.
Ja na to:
- O japier****lę...
Wówczas dotarło do mnie, że to nie przelewki. Że nie mogę się już z tego wypisać. Nie mogę powiedzieć „ale ja nie chcę”. Nie ucieknę przed tym. Bo nawet jeśli jakimś cudem dostane nadprzyrodzonych sił i zeskoczę z tego łóżka, to gdziekolwiek będę i tak będę musiała urodzić. Nawet wbrew woli. A wzbraniać się nie było sensu, więc poddałam się temu co się działo wokół, temu, co się działo z moim ciałem. Starałam się stosować do tego co mówiły położne, choć łatwo nie było. Nie miałam już siły przeć. Na położne patrzyłam wzrokiem zdychającego zwierzęcia, które błaga o dobicie. W końcu przy ostatnim parciu jedna potężna pani musiała nacisnąć mi na brzuch i pomóc Hance wyjść. Hanuszka rodziła się na Atomówkę tudzież na Supermana – rączka szła wraz z główką zwiększając tym samym powierzchnię parcia, a kanał rodny do najszerszych nie należał...
W momencie, w którym Ty wyszłaś na świat, ja zapomniałam o bólu. Podniosłam się na łóżku, na tyle na ile byłam w stanie i czekałam na Twój pierwszy krzyk, na to by poczuć Twoje ciałko na swoim brzuchu, na to by Cię przytulić, ucałować i nakarmić. Niestety musiałam poczekać na pierwszy dotyk. Pępowina była zbyt krótka, więc pierwsze chwile spędziłaś u położnej na rękach , ale dobrze wiedziałaś gdzie jest mama. Co jakiś czas zerkałaś w moją stronę maleńkimi oczkami i bardzo się niecierpliwiłaś. Chwilę potem leżałyśmy razem...
Poród boli. Boli tak, że nie da się tego opisać. To trzeba przeżyć, żeby wiedzieć. Teraz, z perspektywy czasu wiem, że to był ból oczyszczający. Ból, dzięki któremu narodziłaś się Ty i nowa ja. Pewnie mówiłabym dziś inaczej, gdyby Twoje narodziny były ciężkie. Dziś wiem, że to był jeden z najpiękniejszych momentów mojego życia. Dziś kończysz już 7 miesięcy i choć cieszy mnie każdy Twój postęp, to wiem, że będę tęskniła za maleńkimi stópkami, paluszkami, za bezzębnym uśmiechem i Twoim gaworzeniem.
Rośnij zdrowa, piękna i mądra!