Emigracyjne wpadki

Emigracja niesie za sobą wiele plusów i minusów. Czego więcej, jest już jednak kwestią osobniczą. To, co również wiąże się z emigracją to wpadki, które bywają mniej lub bardziej śmieszne. Inny język, inna kultura, inna mentalność, no i gotowe. Można pomylić kartkę papieru z kupą, a plażę - z wiadomo kim ;)

Dziś w drodze powrotnej z przedszkola, tradycyjnie już z resztą, spojrzałam najpierw w lewo nim przeszłam przez jezdnię.... Przecież to takie oczywiste. Stąd też pomysł na spisanie moich emigracyjnych wpadek :)

1) Wspomniane wyżej przechodzenie przez pasy... Przechodzę przez jezdnię, patrzę w lewo. Nic nie jedzie więc wchodzę na jezdnię. Nagle za mną rozlega się trąbienie... No tak... Nie ta strona. Ruch lewostronny przyczyni się kiedyś do mojej śmierci. W najlepszym wypadku do kalectwa. Najweselej jednak mamy z osobami nas odwiedzającymi. Rozważam zakup szelek dziecięcych w rozmiarze "adult" o ile takie robią ;) Nie uśmiecha mi się zdrapywanie gości z jezdni ;)

2) Podczas pierwszego pobytu w Anglii (kiedy to było...) zostałam zapytana przez pana domu czy mam ochotę na tosta z Marmite (delikatnie mówiąc - nie mój smak). "No thanks, I'll eat with butterfly". Powinniście widzieć jego minę... ;)

3) Chyba większość emigarntów, przy mało istotnych konwersacjach, zamiast co drugi wyraz rozmówcy wrzucać "pardon?" (prośba o powtórzenie, bo się nie zrozumiało),  wali po prostu "OK" albo "NO"...  I mnie się zdarza, bo nie zawsze wszystko zrozumiem, a dwa mój słuch zaczyna porządnie szwankować (nawiasem mówiąc niebawem ogłuchnę całkowicie, co może przy Hance i Patryku wyjdzie mi na dobre). I tak, któregoś pięknego dnia, zamiast napić się najpierw kawy celem pobudzenia szarych komórek udałam się na zakupy. Przemiły pan przy kasie żwawo zaczął konwersację. Nie wiem czy wyłapaliście - nie piłam kawy, a na dodatek byłam w ciąży, było gorąco i okropnie sennie... Po intonacji domyśliłam się, że z ust przemiłego pana padło pytanie. Domyślacie się odpowiedzi? Gdybym powiedziała "OK" byłoby OK, a że byłam pewna że przemiły pan próbuje mi wepchnąć batoniki, powiedziałam "NO" .... "Well, I hope you will have a nice day now" odparł niezwłocznie. Od tamtej pory przemiły pan dziwnie na mnie patrzy, a ja wybieram kasy samoobsługowe ;) No cóż, bywam aspołeczna...

4) Wychodzi na to, że moje dzieci uczulone są na dziennik. Notorycznie bowiem mylę "dairy" z "diary"....

5) Przy porodzie udało mi się nie pomylić i nawet mimo bólu do położnych mówiłam po angielsku, do Ślubnego i rodziców po polsku, a przy zwykłych zakupach bywa, że do ekspedientki wypalam jak z armaty "momencik, tylko portfel znajdę". Mina ekspedientki bezcenna...

6) Notorycznie zapominam o "Thank you" i "Please". Anglicy o wszystko proszą, za wszystko dziękują i za wszystko jeszcze przepraszają. (No dobra, nie wszyscy...) Poza tym za szybko mówią. W związku z tym, zanim czasem zdążę odpowiedzieć na ich "Are you all right?" i zapytać o to samo, widzę unoszące się tumany kurzu. Moja aspołeczność i tu się uwydatnia...

7) OK, ta wpadka jest raczej Ślubnego, ale ja musiałam tłumaczyć... W poprzednim domu piszczał nam alarm, więc Ślubny postanowił "coś" z nim zrobić. A dokładnie postanowił go wyłączyć. Kiedy tylko wyłączył skrzynkę rozległo się wycie, którego nijak nie byliśmy w stanie wyłączyć, bo okazało się, że w dokumentach z agencji nie ma ani kodu do alarmu, ani instrukcji obsługi. Było około 22....Ślubny wpadł na genialny pomysł wyłączenia prądu w całym domu. Nie pomogło... Agencja skontaktowała się w ramach "emergency" z landlordem, który oczywiście też nie miał ani kodu, ani instrukcji. (Obstawiamy, że nikt nawet do niego nie dzwonił). Nie wiedząc czemu zadzwoniłam na Policję. Doprawdy nie wiem, co myślał funkcjonariusz, który po 22 odebrał zgłoszenie z domu, w którym wył alarm, słysząc w dodatku idiotyczne tłumaczenie, że nie umiemy alarmu wyłączyć, a ani agencja ani landlord nie mają zarówno kodu jak i instrukcji. Na szczęście sam funkcjonariusz wiedział, co zrobić. Pomogło... Potem już wujek GOOGLE pokierował nas. Na szczęście ani landlord, ani poprzedni lokatorzy nie zmienili fabrycznego kodu alarmu...

 To wszystko, co pamiętam, choć pewnie było więcej. Ciekawa jestem czy Wy macie jakieś wpadki, czy to emigracyjne czy z zagranicznych wojaży :) Podzielcie się w komentarzach :)





6 komentarzy:

  1. poczatkowo mylilam kitchen z chicken :))
    ale miala duzo gorszych wpadek. jak przemysle, poukladam to moze tez napisze:)

    OdpowiedzUsuń
  2. ja swoich miałam pełno, ale najbardziej pamiętam Kaia i moje tłumaczenie w przedszkolu. Mój mówił reinning shit (zamiast śnieg) i zamiast trak, mówił "fak"

    OdpowiedzUsuń
  3. a wiesz, że nie kojarzę? ciekawy temat!

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja na początku jak miałam sama iść gdziekolwiek to miałam takiego stracha, że się trzęsłam cała. Na szczęście 2 miesiące zajęło mi przyzwyczajanie się do ruchu lewostronnego :)

    Ja niestety też nadal czasem wypalam do ekspedientek po polsku :P

    Ja nie zapominam o tym dziękowaniu, proszeniu i przepraszaniu. Ja tego zwyczajnie nie znoszę. Wiem, wiem... powinnam się dostosować, ale to tak jakbym miała się na siłę zmieniać. Ja nie chcę być aż tak uprzejma. Staram się, ale to nie w moim stylu.

    OdpowiedzUsuń
  5. Pamietam jak byłam i krok od zaserwowania "stiffy toffee pudding" zamiast "sticky toffee pudding", wszyscy na kuchni mieli niezły ubaw, nie skompromitowałam się i poznałam przydatne słowo :) Ciekawy temat, pozwala spojrzeć na siebie z dystansu :)

    OdpowiedzUsuń

Każdy komentarz nie będący obelgą dla mnie i moich czytelników jest mile widziany. Zostaw po sobie dobre wspomnienie:)

Dziękuję:)

AddThis